Tata do niczego mnie nie zmuszał. Najpierw zakochałem się w ping-pongu, potem w futbolu. Grę w ręczną zaczynałem w polu, ale byłem zbyt zadziorny. W jednym z meczów graliśmy obroną „każdy swego" i chłopak, którego pilnowałem, po pięciu minutach poszedł z płaczem do trenera, mówiąc, że go drapię i szczypię – mówi Sławomir Szmal, bramkarz reprezentacji Polski w rozmowie z „Rzeczpospolitą” .
Polscy trenerzy mówią „solidny jak Szmal" i stawiają pana za wzór pracowitości i zaangażowania…
Sławomir Szmal: – To nie przypadek, że akurat w Polsce przebijają się takie głosy. U nas najważniejsze zawsze było to, co się pokaże na treningu Trzeba wychodzić ze skóry, by dowieść, że to właśnie mnie się należy miejsce w składzie. W Bundeslidze nikt nie będzie się zachwycał kimś, kto robi to, co do niego należy. Co innego, jeśli ma się za sobą wielki mecz. Wtedy komplementy są zrozumiałe. Mecz jest najważniejszy – walczymy nie tylko o wygraną, ale o lepszą przyszłość. Wśród kibiców może przecież znaleźć się krezus, który zechce sypnąć groszem. To dodatkowa motywacja, nie trzeba nam o tym przypominać.
W Polsce takiej marchewki nie było?
Przez długi czas piłka ręczna była na marginesie. Pamiętam, gdy jeszcze grałem w Warszawiance, na mecze przychodziło 100 osób, z tego połowa to krewni i znajomi. Wokół klubu kręcili się dziwni ludzie. Mydlili oczy, obiecywali gruszki na wierzbie, a zainteresowani byli głównie tym, jak przejąć tereny Warszawianki.
Przeszedł pan długą drogą, zanim znalazł się w Bundeslidze. Czy gdyby nie ojciec – trener piłki ręcznej – i wujek Andrzej Mientus – bramkarz reprezentacji w latach 80.- robiłby pan dziś to, co robi?
– Tata do niczego mnie nie zmuszał. Najpierw zakochałem się w ping-pongu, potem w futbolu. Grę w ręczną zaczynałem w polu, ale byłem zbyt zadziorny. W jednym z meczów graliśmy obroną „każdy swego" i chłopak, którego pilnowałem, po pięciu minutach poszedł z płaczem do trenera, mówiąc, że go drapię i szczypię.
W piłce ręcznej to norma – skrycie uprzykrzać życie rywalowi…
– Widocznie trenerzy uznali, że przesadzam, i postanowili ustawić mnie jak najdalej od przeciwników. Na początku niezbyt mi się to podobało, bo nie miałem przyjemności zdobywania goli. Poza tym bramkarz w piłce ręcznej ma ciężkie życie – na reakcję są ułamki sekund, nie zawsze jest czas, by zasłonić przed piłką twarz lub bardziej newralgiczne części ciała.
Wybrał pan sobie niewdzięczną rolę w dyscyplinie, którą jeszcze niedawno w Polsce nie interesował się pies z kulawą nogą. Nie zastanawiał się pan, czy gra jest warta świeczki?
– Bywało różnie. W drugoligowym Hutniku Kraków zarabiałem marnie, trzeba było żyć z ołówkiem w ręku. Gdybym nie jadł w barze mlecznym, nie wystarczyłoby mi do końca miesiąca. Z drugiej strony to była szkoła życia, dziś jest co wspominać i z czego się śmiać, bo wielu z nas przeszło podobną drogę. Są jednak tacy, którzy z takich właśnie względów nie skoczyli wyżej i w końcu musieli zmienić zawód, bo trzeba było utrzymać rodzinę. Na szczęście dla mnie każdy transfer był krokiem naprzód.
W pierwszej lidze pieniądze były dużo większe?
– Kokosów nie było, o pieniądzach, jakie dostawali futboliści, mogliśmy tylko pomarzyć. Na pierwszy samochód uzbierałem po trzech sezonach gry w Warszawiance. W Płocku było trochę lepiej. Uprzedzając następne pytanie, powiem od razu, że w Kronau nie zarabiam fortuny. Na pewno nie tyle, by po zakończeniu kariery żyć z oszczędności.
Gra pan w Bundeslidze od 2003 roku. Co pana najbardziej zaskoczyło po przeprowadzce do Niemiec?
– Wiele rzeczy, na szczęście były to niespodzianki na plus. 0 właściwym rozłożeniu akcentów mecz -trening już wspominałem. Budująca jest świadomość, że wszyscy pchają wózek w tę samą stronę. W Polsce niestety nie zawsze miałem takie odczucie. Poza tym takie drobiazgi, jak to, że nie trzeba się kryć po kątach, by napić się piwa. U nas panuje przekonanie, że jak ktoś jest sportowcem, to alkoholu nie może brać do ust. A imprezy się zdarzały i będą się zdarzać wszędzie, bo każdy normalny człowiek chce się rozerwać, odprężyć. Chodzi o to, by nie przesadzać, nie zaniedbywać obowiązków. W Kronau po każdym treningu czeka na nas w szatni skrzynka piwa. Zostajemy, pijemy, żartujemy. Tak też buduje się atmosferę.
Czy Kronau (od nowego sezonu Rhein-Neckar Loewen – przyp. red.), ósma drużyna Bundesligi, nie jest za mała dla jednego z najlepszych bramkarzy świata?
– Jeszcze przez trzy sezony mam kontrakt z klubem. Przed dwoma laty Kronau to nie był żaden zespól. Ale jest coraz lepiej. W tym sezonie będziemy walczyć o miejsce w czołowej trójce Bundesligi, co gwarantuje start w Lidze Mistrzów. Działaczom udało się ściągnąć dobrych zawodników, m.in. 0ivera Roggischa, Białorusina Siergieja Harboka oraz Christiana Schwarzera. Jego sprowadzenie to raczej chwyt marketingowy, Schwarzer ma już 38 lat i największe sukcesy za sobą. Mnie też przybył groźny konkurent – bramkarz reprezentacji Niemiec Henning Fritz.
więcej czytaj w „Rzeczpospolitej”
rozmawiał Marcin Piątek