TOMASZ SCHIMSCHEINER: Trzeba inwestować w kulturę fizyczną
Jak się okazuje aktorstwo i sport mogą mieć wiele wspólnego, choć nasz dzisiejszy rozmówca przyznaje, że sportowiec aktorem być nie powinien. Artysta na co dzień związany z Krakowem w sporcie i piłce ręcznej orientuje się całkiem nieźle. O trudnościach w szkole aktorskiej, o zwalczaniu tremy i o rozwoju polskiej edukacji sportowej podyskutowaliśmy z krakowskim Ambasadorem EHF EURO 2016, Tomaszem Schimscheinerem.
Monika Litwin: Pan jest aktorem, ale bierze Pan udział w EURO 2016 jako Ambasador, a przecież aktorstwo i sport nie przystają za bardzo do siebie.
Tomasz Schimscheiner: Po pierwsze muszę powiedzieć, że nie biorę udziału w EURO niestety, ponieważ nie mamy drużyny ambasadorów, mogę uczestniczyć tylko jako widz (śmiech). Ja bardzo bym chciał w ten inny sposób uczestniczyć. Jeśli chodzi o drugą część, to według mnie aktorstwo i sport mają sporo wspólnego. Jednym z elementów warsztatu aktora jest jego ciało, które powinno być w miarę sprawne. Często w teatrze reżyserzy wykorzystują je do naprawdę ekstremalnych sytuacji. Potrzeba dobrej kondycji, więc aktorzy nad nią pracują.
A myśli Pan, że w drugą stronę to też działa? Sportowiec jest trochę aktorem?
Nad tą kwestią trzeba się chwilę zastanowić. Mnie się wydaje, że nie do końca sportowiec powinien używać swoich zdolności aktorskich, bo to chyba wypacza rywalizację. Aktor ubiera na siebie różne postaci, a sportowiec jest sednem, tu nie ma miejsca na kreacje, maski. Nic nie może rozpraszać ich koncentracji, przecież w biegu na 100 metrów liczy się tylko i wyłącznie ten bieg, nic więcej. Tu nie ma czasu, ani możliwości czegoś zagrać. Chyba, że mówimy o sportowcu w sferze PR-owej, gdzie trzeba trochę sprzedać swoją osobę czy przekazać jakieś hasło, wtedy może wkraść się trochę aktorstwa.
Jak angażuje się Pan w promocję EURO 2016?
Na początku brałem udział w tej pierwszej konferencji prasowej, rozpoczynającej całą akcję promocyjną. Poza tym na razie nie miałem jeszcze zadań szczególnych, ale już jesteśmy umówieni z dyrektorem Zarządu Infrastruktury Sportowej w Krakowie, Krzysztofem Kowalem, na aktywne działania reklamowe. Myślimy nad tym jak pomóc w organizacji gali otwarcia, w mieście już są rozmieszczone informacje o mistrzostwach, tak że jest tego dużo. Chociaż myślę, że w Polsce piłka ręczna wielkiej reklamy nie potrzebuje, wystarczą osiągnięcia chłopaków. To nad czym trzeba pracować to raczej empatyczny, przyjazny doping na trybunach, budujący jedność, która przyda się i Europie, i światu.
Mówi Pan, że piłki ręcznej nie trzeba reklamować, ale w Krakowie tradycja szczypiorniaka obumarła wraz z upadkiem Hutnika Kraków, sądzi Pan, że dzięki EURO wróci to do Krakowa?
Absolutnie, jest na to szansa. Proszę spojrzeć na skoki narciarskie, gdy wypłynął Adam Małysz. W górach zaczęło pojawiać się coraz więcej ośrodków sportowych, które szkoliły chłopców. I proszę zobaczyć, że mamy teraz jedną z najlepszych reprezentacji na świecie. To są owoce tego sukcesu Małysza. Na podobnej zasadzie jest z każdym sportem, więc może i w Krakowie ruszy to wszystko od nowa.
Dobrze, że wspomniał Pan o szkoleniu, bo jednak często zapomina się o tym, że żeby mieć dobrego sportowca, trzeba mu zapewnić możliwości rozwoju.
Przede wszystkim trzeba pamiętać, że dzieciaki pierwszy kontakt ze sportem łapią w szkole podstawowej, nie w klubach, które dopiero potem zbierają tych najzdolniejszych i w nich inwestują. Ale im więcej tych małych dzieci będzie próbowało grać, na przykład w piłkę ręczną, a zachęcić ich może właśnie EURO i sukcesy naszych, tym więcej roboty będą mieli skauci i będzie to wyglądało coraz lepiej.
W Polsce ten system kształcenia wciąż raczkuje, jest już lepiej, ale nie jest to jeszcze marzenie.
Niestety tak. Nad tym trzeba wciąż cały czas mocno pracować. Cała kultura sportowa, czyli wychowanie, kształtowanie ruchowe w obecnych czasach niestety często przegrywa z komputerem. Był ministerialny program dotyczący budowy Orlików, świetna inicjatywa, która ma sens, bo faktycznie boiska są pełne, dzieci korzystają, grają. Na całkowity efekt trzeba oczywiście poczekać, bo nic nie dzieje się od razu, ale myślę, że warto. Trzeba tylko inwestować w kulturę fizyczną, w dzieci, a potem w kilku-, kilkunastoletnim procesie, będziemy świadkami wypływu talentów i niezwykłych, sportowców. Trzeba być cierpliwym.
Pan jest z Krakowem bardzo mocno związany, za co można pokochać to miasto?
Ja powiem tak, to nie jest kwestia miłości, ale tożsamości, a to już sprawa indywidualna. Jestem dumny z tego miasta, tu się działy wszystkie najważniejsze wydarzenia mojego życia, tutaj jest mój klub piłkarski, którego mecze chodzę oglądać, tu jest moja rodzina i przyjaciele. To są korzenie, jest się częścią tego miasta i można powiedzieć, że za to je kocham, ale za co inni mogą je pokochać, to pytanie trzeba zadać tym innym.
A propos Krakowa, to oprócz zaplecza sportowego jest bardzo bogate zaplecze kulturowe, między innymi Teatr Ludowy, na którego deskach można zobaczyć właśnie Pana.
Tak, od dawna jestem związany z Teatrem Ludowym i gram w pięciu czy sześciu przedstawieniach. Są to na przykład „Wychowanka” pod reżyserią Mikołaja Grabowskiego czy sztuka „Amy. Klub 27” Piotra Siekluckiego. Te spektakle są wystawiane na scenie w Nowej Hucie, ale gram też na scenie w Ratuszu, a to z kolei jest piękna historia, bo Teatr Ludowy stara się kreować taki most pomiędzy Nową Hutą, dzielnicą powstałą współcześnie, a centrum Krakowa, czyli tradycją. Fajnie nam się to udaje, pracujemy nad tym i bardzo się cieszę, że mogę brać w tym udział.
Oprócz tego związany jest Pan również z Teatrem STU. Nad czym obecnie pracujecie?
W tej chwili nie pracujemy nad niczym nowym, przymierzamy się do nowego spektaklu od stycznia, ale nie powiem, co to jest, żeby nie zapeszać, bo na razie jest to tylko projekt, zobaczymy czy wyjdzie. Obecnie gram w trzech tytułach w teatrze STU, które są naprawdę hitami. Teatr STU potrafi zaprezentować ważne kwestie w sposób łatwy do przyswojenia dla każdego widza. Na przykład jednym z takich przedstawień jest „Kogut w rosole” na podstawie scenariusza angielskiego filmu „Goło i wesoło” o problemach ludzi, którzy zostali bez pracy. Sztuka „Body art” o tym, czy można sprzedać przyjaciela za inspirację. Mówimy o różnych problemach społecznych w bardzo przystępny sposób.
Gdzie występuje się Panu lepiej, na deskach teatru czy przed kamerą?
To można odnieść do sportowców. Gdzie gra im się lepiej w hali czy na otwartej przestrzeni? Myślę, że nie ma to znaczenia dla człowieka, który lubi swój zawód. Ważne jest by miał miejsce, gdzie może go wykonywać. Oczywiście czynniki zewnętrze mogą mieć wpływ na pracę, ale nie jest to kluczowe. W teatrze nad jedną sceną potrafimy pracować dwa tygodnie, a przed kamerą trzy dni maksymalnie. Jest to zatem kwestia tempa pracy, ale umiejętności ma się wciąż te same. Aktor, który lubi swój zawód, lubi też występować przed widownią, a kontakt z takową w teatrze jest niezastąpiony.
Pan ukończył szkołę aktorską w Krakowie, co sprawiało Panu wtedy największy problem jeżeli chodzi o naukę tego fachu?
Dla mnie najtrudniejsza była nauka śpiewu, bo słuch mam dosyć drewniany (śmiech). Chociaż ostatnimi czasami zaśpiewałem piosenki na trzech galach, po Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie i po dwóch Festiwalach Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Jeżeli reżyser zauważy, że ten brak umiejętności śpiewania może stać się walorem, to potrafi to wykorzystać i tak było w moim przypadku. To tak półżartem. Ale jeżeli chodzi o sedno pracy nad rolą to największą trudność sprawia umiejętność nieudawania. Coś nieprawdziwego jest szybko weryfikowane w teatrze przez widzów. Nie ma wtedy tego kontaktu z publiką. Tak że najtrudniejszą i najważniejszą zarazem kwestią jest nie udawać i robić coś z pasją, bo wtedy niemożliwym jest udawanie.
Ma Pan jakiś specjalny sposób na tremę?
Nie mam i zawsze się denerwuje przed występem, ale nauczyłem się czuć przyjemność z tego strachu. Kiedyś on mnie paraliżował, a dzisiaj umiem go wykorzystać, ale nie potrafię się nie bać. Można to porównać do tego strachu przed pierwszym intymnym kontaktem z dziewczyną, kobietą. To jest taki stan, w którym piekielnie chce się coś zrobić, ale sakramencko się człowiek boi. To jest taki dreszczyk emocji, który się nie powtórzy. Przychodzi i za chwilę przemija i już czeka następny, ale zupełnie inny. Kluczem jest, by ten paraliżujący strach zamienić w coś pozytywnego.
Myśli Pan, że w ten system zadziałałby w sporcie?
To wręcz powinno tak funkcjonować. Żeby ta ambiwalencja pomiędzy „nie wiem czy mi się uda”, a „bardzo chce to zrobić i na ten moment czekałem całe życie” przyniosła w rezultacie przyjemność i sukces. Nieważne jak się to skończy, może złapie się kontuzję, może coś innego się stanie, ale ten moment, na który czekałem całe życie dzieje się teraz. Jest gwizdek sędziego i rozpoczyna się ta chwila, finał mistrzostw Europy i trzeba to wykorzystać, bo może się już nie powtórzyć. Ba! Ten sam finał już się nie powtórzy. I na koniec życzę naszym piłkarzom ręcznym, żeby w tym finale, tu w Krakowie, zagrali.
Rozmawiała Monika Litwin