W reprezentacji Holandii grał przez dziewięć lat. Rozegrał w niej 71 spotkań. W sobotę, podczas turnieju w Gdańsku Bartosz Konitz stanie przed szansą debiutu w zespole narodowym Polski.
Jak to możliwe, że zawodnik po trzydziestce dopiero w tym wieku stanie przed szansą debiutu w reprezentacji Polski. Kibicom, którzy od święta interesują się piłką ręczną, trudno to zrozumieć.
W wieku kilku lat wyjechałem z rodzicami do Holandii. Tam się praktycznie wychowałem. W zespole narodowym tego kraju występowałem przez dziewięć lat. Gdy miałem 21 lat po raz pierwszy wróciłem do Polski. To związane było z grą w Kielcach. Wtedy mało osób wiedziało, że posiadam polski paszport. Z czasem w federacji holenderskiej pojawiało się coraz więcej problemów. Coraz więcej znanych zawodników przestawało przyjeżdżać na zgrupowania kadry. Podobnie wydarzyło się w moim przypadku. Zaliczyłem trzyletnią karencją. Zgłosił się trener Biegler z zapytaniem – jaki jest mój status związany z obywatelstwem? Od tego momentu pojawiła się moja szansa gry w reprezentacji Polski.
Sądząc po osiąganych wynikach piłka ręczna w wydaniu mężczyzn nie jest popularną dyscypliną w Holandii.
Liga nadal tam jest amatorska. Zawodnicy chodzą do pracy. Przyjeżdżają na treningi raz dziennie, a czasami tylko dwa, trzy razy w tygodniu. To wszystko. Związek próbował profesjonalnie to traktować. Zawodnicy z lig zagranicznych dostawali zwrot kosztów za przyjazdy, ale ostatecznie postawiono wszystko na jedną kartę, czyli na reprezentację kobiecą. Ta drużyna zagrała kilka razy w mistrzostwach Europu czy świata i pokazała, że warto na nią stawiać. Męski zespół narodowy, w którym grałem był młodą, perspektywiczną ekipą, ale nigdy nie zakwalifikowaliśmy się na poważniejszą imprezę.
Czy te problemy organizacyjno-finansowe zadecydowały, że przestała pana interesować gra w reprezentacji Holandii?
Tu nie chodziło o finanse. Bardziej kulała organizacja. Mieliśmy naprawdę dobry zespół. Większość zawodników grała w Niemczech lub Hiszpanii. Gdy mieliśmy ważniejsze mecze eliminacyjne to zbieraliśmy się trzy dni wcześniej, odbywał się jeden trening i tak wyglądało nasze przygotowanie na takie spotkanie. Gdy to się powtarzało doświadczeni zawodnicy doszli do wniosku, że nie warto poświęcać czasu kadrze i trzeba skoncentrować się na grze w klubie.
Gdy reprezentował pan Holandię to nie pojawiały się myśli, że może lepiej spróbować szczęścia w drużynie Polski, która od 2007 roku ponownie utrzymuje się w światowej czołówce.
Nie było takich myśli, gdyż my jako reprezentacja Holandii mieliśmy cel. Bardzo chcieliśmy awansować na jakiś turniej. Zawsze staraliśmy się zagrać najlepiej jak potrafimy. Nawet nie przyszło mi do głosy, że w przyszłości nadarzy się szansa reprezentowania Polski.
Fot. Kuba Gucma
Kiedy tak naprawdę pojawiała się sprawa możliwości gry w biało-czerwonych barwach?
Tak gdzieś po dwóch latach od ostatniego meczu dla Oranje. Wówczas sądziłem, ze ta karencja właśnie tyle trwa. Okazało się jednak, że musiałem pauzować jeszcze rok.
Oglądał pan MŚ w Katarze. Zespół gospodarzy w większości składał się z zawodników, których korzenie sięgały innych krajów. Jak wy, sportowcy, traktujecie taką sytuacje?
To dziwna sprawa. Zespół został zebrany z różnych najlepszych zawodników, którzy przyjęli taką ofertę. Z tego co słyszałem Katar wysyłał wiele takich propozycje do zawodników, którzy nie łapali się do swoich reprezentacji. To decyzja tej federacji, że wybrała taki sposób pracy. W Europie coś takiego by się nie przydarzyło.
Zna pan dużo zawodników obecnej kadry Polski. To chyba znacznie ułatwiło wejście do tego zespołu?
Znam praktycznie wszystkich zawodników. Czy to z racji wcześniejszej gry w Vive, czy też z późniejszych czasów występów w lidze polskiej. Z tym na pewno nie ma żadnego problemu.
Pana debiut w reprezentacji Polski jest bardzo blisko. Wybiegnijmy dalej w przyszłość – mistrzostwa Europy…
Ciężko, ciężko. Wiem, że czeka mnie daleka droga do tej imprezy. Po pierwsze cieszę się, że załapałem się do kadry na turniej w Gdańsku. Myślę, że to będzie miało dużo wspólnego ze zdrowiem innych zawodników. W tym momencie polska drużyna ma bardzo dobry zawodników w linii rozegrania. Do końca nie wiadomo jak będzie wyglądała sytuacja z kontuzją Mariusza Jurkiewicza. Skupiam się na zgrupowaniu i meczach turniejowych. Co będzie dalej, to już zadecyduje trener.
Czy ma pan świadomość, że jest w stanie podołać wyzwaniu pokierowania zespołem narodowym w ME, zakładając oczywiście, że otrzyma powołanie na tę imprezę? W takich turniejach margines błędów jest znikomy.
Powoli zgrywam się z chłopakami z reprezentacji. Środek rozegrania to nie jest dla mnie obca pozycja. Przez większość kariery grałem jednak na lewym rozegraniu. Koledzy z drużyny dużo pomagają. Trener jest świadomy tego, że dla mnie to będzie mimo wszystko inna gra w porównaniu z tą w klubie. Na razie ze spokojem wkomponowuję się w zespół. Przed nami jeszcze kilka treningów. Mecz zweryfikuje moje możliwości. Na pewno jestem świadomy tego, że nie ma już okazji do popełniania błędów. Że jak nie wyjdzie to następnym razem będzie można się poprawić. To jest reprezentacja Polski, która szykuje się na wielki turniej i to w dodatku rozegra go u siebie.
Który wariant jest panu bliższy? Pełne trybuny kibiców, ale nieprzychylne, gwiżdżące czy też rzesze sympatyków dopingujący z całych sił, wspomagające drużynę gospodarza. W każdym przypadku stres jest nieunikniony, ale wiadomo, że jest on inny.
Zdecydowanie opowiadam się za graniem przed własną publicznością. Zdarzają się przecież w meczach trudne chwile. Mam takie odczucie, że wówczas kibice dają od siebie coś dodatkowego. Dzięki nim można podnieść się po ciężkim momencie. Tak, najlepiej mi się gra przed swoimi kibicami.
Czy pana rodzina przyjedzie do Gdańska na turniej?
Będzie żona, która teraz przebywa w Płocku. Ojciec się też wybierał, ale jest trenerem i ma dużo związanych z tym obowiązków. Nie mam informacji czy mój wujek, Tomasz Konitz (trener reprezentacji Polski juniorek będzie na trybunach Ergo Areny – przyp. autor) przyjedzie do Gdańska.
Rozmawiał: Marek Skorupski