Najważniejsze w życiu jest jego zdaniem szczęście i jak sam przyznaje, chociaż czasem zdarza mu się zdenerwować, to znacznie bardziej woli się uśmiechać. Ma dwie wielkie miłości – rodzinę oraz piłkę ręczną, której nie lubi nazywać pracą, bo to przede wszystkim pasja.
O tym dlaczego uważa się za wielkiego szczęściarza, a także o swoich marzeniach i doświadczeniach życiowych na łamach miesięcznika Handball Polska nr 84 opowiada Tałant Dujszebajew, trener zespołu Vive Targi Kielce.
Choć lista jego sukcesów jest bardzo długa, to z pewnością nie jest jednym z tych gburowatych, zarozumiałych trenerów, od których warto trzymać się z daleka. Wręcz przeciwnie – imponuje hiszpańskim uśmiechem i pozytywną energią. Murem stoi za swoimi zawodnikami i denerwuje się, kiedy ktoś ingeruje w ich współpracę. Uwielbia kolekcjonować życiowe doświadczenia i nie boi się kolejnych wyzwań. Z niecierpliwością czeka na koniec kwietnia, kiedy wprowadzi się do swojego mieszkania i będzie mógł zacząć budować w Kielcach swój mały, prywatny świat.
Fot. Grzegorz Trzpil
Przychodził pan do Kielc od początku deklarując, że chce wygrać Ligę Mistrzów. Wciąż ma na to trener trzy lata?
Oczywiście! Po to tu jestem! Nigdy nie ukrywałem, że obok oferty z Vive, miałem kilka propozycji z innych klubów, ale naprawdę uważam, że Kielce to jeden z najlepszych klubów, w jakim mógłbym pracować. Mamy grupę światowej klasy zawodników, graczy z najwyżej półki. Krok po kroku musimy stawać się lepsi, bardziej zgrani. Z każdym tygodniem, z każdym kolejnym miesiącem będzie widać efekty tej pracy. Jeśli zawodnicy oswoją się z systemem gry i będą postępowali zgodnie z założeniami, to jestem przekonany, że wspólnie uda nam się sięgnąć po złoto Ligi Mistrzów.
Trudno było panu wkomponować się w zespół w trakcie sezonu?
To był bardzo duży problem, zawsze jest, dlatego dotychczas niechętnie przyjmowałem takie oferty. Mój system gry, a tak naprawdę każdy system, wymaga czasu. Ciężko było zaczynać mi współpracę w styczniu, szczególnie, że czternastu z siedemnastu moich zawodników było na mistrzostwach Europy. Niemal zaraz po ich powrocie wystartowała polska liga, wystartowała Liga Mistrzów i te pierwsze tygodnie były stosunkowo trudne. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że podpisałem z klubem długi kontrakt, nie stanowiło to aż tak ogromnego problemu. Z drugiej strony, plusem może być to, że zamiast zaczynać przygotowania do nowego sezonu latem, tak naprawdę już teraz zaczęliśmy wdrażać z zawodnikami pewne zmiany, pewne rzeczy utrwalać. Wierzę, że to zaprocentuje, że będziemy o ten krok do przodu. Bardzo chciałem już w tym roku osiągnąć coś w Lidze Mistrzów, powalczyć o jak najlepsze miejsce, ale niestety, to nie było możliwe. Musimy to zaakceptować i wierzyć, że możemy być już tylko lepsi.
Po jednym z pierwszych treningów po pana przyjściu do klubu Krzysztof Lijewski mówił, że zajęcia były bardzo ciekawe, ale i bardzo wymagające – od początku zaproponował pan dużo zmian w obronie i ataku, próbował narzucić nowy styl gry, nową taktykę i, że to i tak tylko ułamek tego, co pan dla nich szykuje. Co jest takiego magicznego w treningach Dujszebajewa?
Tu nie ma żadnej magii (śmiech). Po prostu, każdy trener ma swój własny styl i system gry. Od początku widziałem, że ta drużyna ma większy potencjał, że każdy z zawodników ma jeszcze niewykorzystane pokłady możliwości. Ale wiadomo – jak każdy system, także i mój, potrzebuje czasu. Musimy powoli pracować na to, żeby lepiej się rozumieć, żeby wiedzieć czego dokładnie chcemy i co możemy zagrać zarówno w ataku, jak i w obronie. Być może nowość polega na tym, że większość zawodników grała wcześniej pod wodzą trenerów polskich i niemieckich. W Hiszpanii gra się trochę inaczej, mamy inną mentalność. Sam mam doświadczenie pracy z trenerami rosyjskimi, białoruskimi, węgierskimi, hiszpańskimi, niemieckimi i chorwackimi. To daje mi dużo szersze spojrzenie na grę i wydaje mi się, że mój styl jest właśnie taką mieszanką. Biorę po trochu od każdego, z kim pracowałem i staram się to połączyć w jedną, spójną całość, która będzie najlepsza dla drużyny.
W czym tkwi sekret udanej współpracy z zawodnikami?
Dla mnie oni są najważniejsi, ot cała tajemnica. Oczywiście, w klubie jest prezes, cały zespół, który pracuje w biurze, marketingu – ci wszyscy ludzie są bardzo ważni, ale dla mnie największą wartością, którą posiada ten klub, są właśnie moi gracze. Musimy się starać być jak rodzina, dbać o dobrą atmosferę w klubie i pomiędzy poszczególnymi zawodnikami. Nie będziemy najlepszą drużyną i nie wygramy Ligi Mistrzów jeśli nie będziemy się ze sobą dogadywali. Nie możesz wygrywać przy kiepskiej atmosferze wewnątrz, po prostu. Jeśli zawodnicy będą się rozumieli i nie będzie jakichś wewnętrznych zatargów, jeśli będą przychodzili na trening zadowoleni, dla mnie będzie to doskonała podstawa do pracy z nimi. Największym błędem, tak dla mnie, jak i dla zawodników, jest przychodzenie na trening jak do pracy. Wtedy nic nie osiągniesz, niczego się nie nauczysz. Najważniejsze jest, żeby zawodnicy chcieli przychodzić na treningi, chcieli pracować, rozwijać się – krok po kroku dążyć do tego, by być najlepszym.
Dla zawodników jest pan bardziej jak szef czy jak przyjaciel?
Wydaje mi się, że jak przyjaciel. W zasadzie nie mam nic przeciwko takim szefowskim relacjom, ale osobiście bardziej komfortowo czuję się, kiedy jestem niemal na równi z zawodnikami. Oczywiście, trzeba zachować pewien dystans, bo jednak trener to trener, i to on kieruje zawodnikami, ale poza tym lepiej się czuję jako ich przyjaciel.
Po sezonie kielecki zespół nieco się zmieni. Do Vive dołączą Marin Sego i Tobias Reichmann, a z kimś trzeba będzie się rozstać.
Szczerze powiedziawszy, bardzo nie lubię mówić w tym momencie o kolejnym sezonie i nowych graczach. Przede wszystkim przez szacunek dla tych zawodników, którzy grają w klubie teraz. Do końca tego sezonu wszyscy moi zawodnicy są dla mniej najlepsi i nikt inny mnie nie obchodzi. Kiedy w lipcu zaczniemy przygotowania do następnego sezonu i dołączą do nas nowi gracze, wtedy będziemy mogli się spotkać ponownie i porozmawiać na ich temat oraz o naszych kolejnych celach, które będziemy chcieli wspólnie realizować.
Posługuje się pan swobodnie kilkoma językami – mówi po rosyjsku, hiszpańsku, angielsku, niemiecku, więc skąd decyzja o nauce polskiego? To mało popularny język.
Dla mnie to była jedna z ważniejszych rzeczy, naprawdę! Nie tylko patrząc z perspektywy pracy w polskim klubie, ale ze względu na szacunek dla kraju, dla kultury, mieszkańców. Zawsze bardzo ważne było dla mnie, że gdziekolwiek na świecie się nie znalazłem, potrafiłem się dogadać z lokalną społecznością w jej języku – czy to była Hiszpania, Francja czy teraz Polska. Uważam, że jeśli naprawdę chcę dobrze wykonywać swoją pracę w Polsce, to muszę mówić po polsku. Oczywiście potrzebuję jeszcze trochę czasu, za trzy-cztery miesiące pewnie będę radził sobie lepiej, ale staram się dawać z siebie wszystko i z każdym dniem mówić więcej i lepiej. Znam dobrze rosyjski i być może dlatego nie najgorzej mi to wychodzi. Na pewno jest mi trochę łatwiej niż Julenowi Aginagalde, który też próbuje uczyć się polskiego.
Ewa Stempniowska
Więcej czytaj w „Handball Polska”